Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bicie, o siniaki, o guzy, o kości przetrącenie, ręki złamanie. Jeden drugiemu kryminał zadawał, po sądach się wodzili, ten z tym, ów z tamtym, a wielka sprawa między wsią a wsią szła swoim porządkiem.
— Wielka sprawa! — mruknął Zacharyasz — tak, tak, bywają sprawy...
— Takiej wielkiej w okolicy nie było — rzekł Piotr — kosztowała też pieniędzy huk, szlachta wymizerowała się na nią. W Zawadkach gospodarze porządni prawie że na psy zeszli, a i ojcowie nasi, świeć tam Panie nad nimi, wyszeptali się do ostatniej nitki.
— A to głupie ojcowie byli — wtrąciła Zacharyaszowa Julcia.
— Co? coś ty rzekła?
— A rzekłam jako mi się widzi; wolej było las pomiędzy siebie podzielić, a nie przyprowadzać się do zniszczenia.
— Siedź oto cicho — ofuknął Zacharyasz — nie twoje prawo wtrącać się, kiedy starsi gadają.
— Taki czas, panie bracie, dziś jajko od kury mądrzejsze!
— Ja rozumiałam... — rzekła Julcia.
— Siedź! tobie się widzi, że w sprawie to jeno o sprawę chodzi.
— A o co?
— O honor, o ambit, o na swojem postawienie. Ten powiada: stracę a nie dam; tamten rzecze: kapotę zastawię, a nie puszczę! bo właśnie ludzie taki ambit swój mają. I z tego ambitu jankor wielki jedna i druga strona weźmie, że choćby bez koszuli zostać, buty