Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ode wsi, od chłopskich chałup dolatywał odgłos pieśni, wszyscy weselili się i zabawiali jak mogąc prócz jednej Rafałowej, co w dumaniu ciężkiem i samotności siedziała.
Słońce zachodziło, niby to na pogodę pokazując; ale gdy ono chowało swoją złocistą głowę za bór, gdy rozlewało się po niebie i po wodach czerwonością osobliwą, wspaniałą, z za boru wychylała się chmurka niepokaźna, ale zdradziecka.
Była ona niby jak gęstego dymu obłok, ale od spodu ten dym wydawał się ciemniejszy, a miejscami prawie że czarny. I rosła ona niepomiernie, tak że zachodzące słonce het zakryła i mrok się zaczął robić nagle, nie jak w lecie, ale jakby na jesieni później, koło Wszystkich Świętych.
Wiaterek chłodny, co przed wieczorem z kwiatkami igrał, listki trącał i wodę marszczył w rzeczułce — podział się niewiadomo gdzie; czy do lasu uciekł, czy wśród trawy na łąkach przycupnął, czy może w jakie drzewo wypróchniałe się schował — dość że na świecie taka cisza nastała, jako podczas sumy w kościele, przed podniesieniem, gdy organy milkną i naród wszystek dech w sobie przytłumi...
I parno się zrobiło jako w łaźni, i gorąco a duszno, niby w szabaśniku, gdy kobieta na chleb ognia napali — i dychać było ciężko, a w izbie wytrzymać nikt nie mógł.
Ludzie z trwogą spoglądali na niebo, na którem gwiazdy wesoło mrugały. Ale tych gwiazd coraz mniej było, bo chmurka zdradna zwiększała się, rozrosła,