Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

między drzewami, szedł aż przyszedł, czapkę zdjął i zatrzymał się opodal.
A stanąwszy, rzekł głosem takim cichym, żeby nawet muszki nie spłoszył:
— Józiu!
Ona spojrzała na niego oczami swemi czarnemi, ale w tych oczach nie było ani ponurości owej, którą ludzi straszyła, ani tych blasków, co Rafałowi wszelką odejmowały śmiałość, tylko była dobroć sama i smutek... dobroć jakby ukąpana we łzach gorzkich.
— Antosiu — rzekła cichym również głosem — zkąd ty wziąłeś się tutaj?
On poskoczył ku kłodzie i rzekł:
— A! od tamtego czasu, jak mnie twój ojciec wypędził, poszedłem w świat, gdzie mnie oczy poniosły, sługiwałem po dworach; to pisarzem byłem, to tak przy gospodarstwach, aż mnie oto tu, po sąsiedzku, do hrabiego przyjęli i dziś za leśniczego jestem, ale ty za mąż wyszłaś, Józieńko...
— Musiałam — odrzekła, oczy spuszczając — musiałam.
— I czy ci aby dobrze na świecie?
Uśmiechnęła się gorzko.
— Dobrze?! Czy ty możesz mnie o to pytać? ty, Antosiu?!
— Przecież to już dziesięć lat.
— Dziesięć, to prawda... czas leci.
— Dobrze ci?... powiedz mi, Józiu?
— O, dobrze, bardzo dobrze, tak dobrze, że modlę się codzień o śmierć, żeby Bóg najwyższy zmiło-