Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie do kufelka było Kwiatkowskiemu, więc się wymawiać zaczął.
— Dziękuję panu, niezdrów jestem, może mi zaszkodzić.
— Zawracanie! cały dzień zdrów byłeś, a teraz niezdrów.
— Doprawdy...
— Chyba, że pan gardzisz. No chodźmy, bo, widzisz pan, że jestem taki, żebym z każdym chciał być dobrze.
Wziął Kwiatkowskiego pod ramię i prawie gwałtem do bawaryi pociągnął.
Usiedli w dusznej, zadymionej stancyi, niedaleko bilardu; łoskot bil, gwar wpółpijanych gości i brzęczenie biednego grajka na starym jak świat, rozbitym fortepianie, czyniły ogromny hałas. Trudno było zwykłym głosem rozmawiać, każdy więc krzyczał prawie.
Po drugim kuflu węglarz się zarumienił, po czwartym zrobił się pąsowy na twarzy i ogromnie czuły.
— No jeszcze jeden — wołał — nasze kawalerskie! Dziś nam źle, jutro będzie dobrze... Hej panno, panienko! Wiesz, panie Kwiatkowski — dodał — ta dziewczyna jest tu 17-ty rok za panienkę, co ją pamiętam, a ile lat była, co ja nie pamiętam, może drugie 17! Wierna swojej gospodyni, bo wierna, jeszcze nigdy w życiu pełnego kufla nie nalała. Panie Kwiatkowski, wiesz pan, czasem człowiek nie chciałby czegoś zrobić, a musi i to wszystko przez bryndzę. Żebym miał niedużo, tysiąc, dwa tysiące rubli, to inaczejbym