Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie nieszczęście? gdy rodzina pozbawiona została marnego kawałka chleba, to według pana nie nieszczęście?
— Zapewne, ale można na nie poradzić; znaleźć co dla pana Kwiatkowskiego i będzie po nieszczęściu.
— Ah, panie Zygmuncie, gdzież takiego dobrodzieja szukać?
— Znam kogoś co się weźmie do tej sprawy gorąco, nie będzie szczędził starań, poruszy i wyzyska wszelkie znajomości, stosunki i wogóle, jeżeli tak się można wyrazić, nie spocznie, dopóki nie osiągnie tego, co postanowił.
— Daj pan rękę, jesteś szlachetny człowiek, panie Zygmuncie, dziękuję ci.
— Przecież to obowiązek.
— Obowiązek... o bałamucie! znamy się na takich obowiązkach. Kochasz ją?
— Czym to kiedy powiedział?
— Ale sto razy powiedziałeś to oczami, westchnieniem, roztargnieniem, w jakieś wpadał bez żadnego powodu; to wcale nie potrzebuje opowiadania, bo się ukryć nie da. Tak, tak, mój kuzynku i dobry przyjacielu... Kochaj, staraj się o wzajemność i rób co możesz dla tych biednych ludzi.
— Wspomniała pani o wzajemności, otóż co do tego, ja szczęścia nie mam.
— Któż to panu powiedział?
— Te same usta, które mi pytanie zadały.
— Ja się nie liczę, zresztą gdyby nie to, to kto wie, czybyś dziś nie żałował pośpiechu; co do Mani zdaje mi się...