Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po co?
— Widzi pan, natura moja jest taka, że gdy zobaczę dobrego przyjaciela, to mi się zaraz gwałtownie pić chce i nie uspokoję się dotąd, dopóki pragnienia nie zaspokoję. Od dziecka mam tę skłonność.
— Wartoby jej się pozbyć.
— Ha, może i warto, ale tymczasem środka na to nie ma, a że nie ma, więc nie bałamucić, tylko iść. Jesteśmy przyjaciele, kuzynowie w złej czy dobrej doli razem. Ja głodny i pan głodny, ja naprzeciwko i pan naprzeciwko. Jak przyjaźń, to przyjaźń, bić to bić, pić to pić, ale zawsze razem, jeden za drugiego, choćby w piekło... alboś przyjaciel, albo wróg. No, chyba wrogiem moim, panie Kwiatkowski, nie jesteś?
— Zkąd panu podobne myśli mogą przychodzić. Ja pańskim wrogiem? przecież nie od dziś stosunki nas łączą.
— A skoro tak, chodźmy naprzeciwko.
— Pan wie, że ja nie pijam.
— Ale co tam: pijam, niepijam, to wszystko jedno, nie trunek stanowi tylko kompanii. No, a przecież ja jestem chyba porządna kompania.
— Któżby śmiał przeczyć.
— Niechby spróbował! Dość tego bałamucenia — chodźmy.
Weszli do knajpki, w której pomimo przedpołudniowej godziny, było już dość duszno i ciasno. Obłok dymu z cygar i papierosów unosił się nad stolikami, dziewczyny biegały między gośćmi, roznosząc jedzenie i piwo.