Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na mieście, bom wiedział, że mi grosz jeden nie zginie, że wszystko jest w porządku, a teraz tylko mam straty.
— W takim razie nie mogę pojąć, co pana skłonić mogło...
— A widzisz pan, że mogło. Herman nie pozwolił i dość. Ja jestem w jego rękach, więc słuchać muszę. Powiedział, że mu na tem dużo zależy, że takie jest jego życzenie i rób co chcesz! Przedstawiałem, ale nawet słuchać nie chciał. Teraz co innego; niechno z nim skończę tylko, zabieram pana napowrót i dopóki będę budę trzymał, nie puszczę.
— Z tego co pan mówisz, wnoszę, że nieprędko się pan wypłacisz, suma spora.
— Albo nieprędko, albo i bardzo prędko, właśnie dziś zacznę za tem chodzić, może się uda, a jeżeli w Warszawie nic nie wskóram, to jadę na prowincyę. Mam ja ciotkę, skąpa baba ogromnie, ale może z niej co wycisnę. Zarazbym Hermanowi zapłacił i odetchnęlibyśmy spokojnie, ma się rozumieć i ja i pan.
— Daj Boże — rzekł z westchnieniem Kwiatkowski.
— Wie pan — zawołał węglarz — ja się już namyśliłem. Po co mam tu starania robić, pojadę wieczornym pociągiem, a całą budę zostawię na pańskiej opiece. Zdaje mi się, że ciotka się wzruszy. Zabawię tam dwa, może trzy dni. No daj pan rękę na zgodę, bądź moim zastępcą tymczasem.
Dobre i parę dni — pomyślał Kwiatkowski i przystał na propozycyę.