Strona:Klemens Junosza-Buda na karczunku.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na nieproszonego gościa. Trochę rozgrzani trunkiem, źli, że im wesołą zabawę przerwano, mający urazę do Talarowskiego za to, że się pysznił, że nie przestawał z nimi i przy każdej sposobności pragnął im okazać swoją wyższość, gotowi byli odrazu załatwić z nim wszelkie rachunki. W oczach tych chłopaków błyszczał ogień, pięści zaciskały się kurczowo.
— Słuchajno, Janku — mówili — tak być nie może; trzeba tego smyka raz rozumu nauczyć, przesadzić go przez kij. Czego tu chce, czego przyłazi? Prosił go kto?
Janek, który przez krotki czas pobytu na koloniach umiał sobie zjednać wszystkich, a do którego młodzież lgnęła i uważała go, jakby za swego starszego brata, starał się powstrzymywać bliski wybuch.
— Dajcie pokój, chłopcy — mówił — dajcie pokój, nie można na żaden sposób.
— Bronisz go?
— Nie, ale dziś go nie zaczepiajcie; Wincentemu byłoby przykro, żeby w jego domu burda się stała. Uważajcie na jego siwe włosy, na poczciwość. Ja was proszę, zróbcie to dla mnie.