Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szli tak poomacku, dzierżąc w łapkach pistolety i strzygąc uszami, kiedy Borsuk rzekł wreszcie:
— Powinniśmy być już teraz prawie że pod jadalną komnatą.
I posłyszeli nagle bezładne odgłosy, które zdawały się dalekie a jednak musiały rozlegać się tuż nad ich łebkami; jakby krzyki, wiwaty, tupanie i uderzanie w stół. Ropucha ogarnął znów nerwowy lęk, lecz Borsuk odezwał się ze spokojem:
— A to używają te tchórzyska!
Tunel zaczął wznosić się ku górze, zwierzęta uszły jeszcze kawałek drogi w ciemności, kiedy hałas wznowił się, tym razem zupełnie wyraźnie tuż nad ich łebkami. Posłyszeli:
— Wi-waat! Wi-waaat-waaat! — i tupanie małych łapek, i brzęk kieliszków gdy małe piąstki uderzały w stół.
— Jak oni świetnie się bawią! — powiedział Borsuk. — No, chodźmy!
Szli szybko wzdłuż tunelu, aż przejście skończyło się i stanęli przed drzwiami prowadzącymi do śpiżarni.
W jadalnej komnacie panował tak straszliwy hałas, że było niewiele prawdopodobieństwa aby ich posłyszano. Borsuk zakomenderował:
— Dalej, chłopcy, razem!
Wszyscy czterej podparli ramionami drzwi i podnieśli je. Wywindowali się na górę, pomagając sobie wzajemnie i znaleźli się w śpiżarni, przedzieleni tyl-