Strona:Kenneth Grahame - O czym szumią wierzby.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zamilknij choć na chwilę, Ropuchu — powiedziało dziewczątko. — Zadużo mówisz, to twoja główna wada; ja coś obmyślam a ty zawracasz mi głowę. Powiedziałam ci już, że mam ciotkę praczkę; pierze bieliznę wszystkich więźniów w tej twierdzy — staramy się wszelkie tego rodzaju zarobki zatrzymać w rodzinie, rozumiesz przecie. Ciotka zabiera bieliznę w poniedziałki rano a odnosi ją w piątki wieczorem. Dziś mamy czwartek. Otóż przyszła mi pewna myśl: jesteś bardzo bogaty — przynajmniej tak mnie wciąż zapewniasz — a ona jest bardzo biedna. Kilka funtów nie sprawi ci różnicy, a dla niej stanowi bardzo wiele. Przypuszczam, że gdyby się do niej mądrze zabrać — o ile się nie mylę to wy, zwierzęta, użyłybyście w tym wypadku słowa „osaczyć ją” — mógłbyś dojść z nią do porozumienia; użyczyłaby ci swojej sukni, czepka i tak dalej, i mógłbyś wydostać się z tej twierdzy w charakterze urzędowej praczki. Jesteś do ciotki bardzo podobny — szczególniej z figury.
— To nieprawda! — rzekł popędliwie Ropuch. — Jestem niezmiernie wysmukły — jak na żabę.
— I moja ciotka ma bardzo dobrą figurę — jak na praczkę — odrzekła dziewczyna. — Ale niech tam! Rób sobie co chcesz, ty wstrętne, pyszne, niewdzięczne zwierzę. Litowałam się nad tobą, chciałam ci dopomóc!
— Dobrze już, dobrze. Bardzo ci dziękuję — powiedział śpiesznie Ropuch. — Ale nie przypuszczasz chyba