Na mapie poezji polskiej objawił się Jerzy Harasymowicz w tych szczęśliwych dla owej poezji latach, kiedy debiutowało całe pokolenie roku 1956. Miron Białoszewski, Stanisław Grochowiak, Zbigniew Herbert, by przy tych jedynie pozostać nazwiskach. Ówczesne ośmielenie wyobraźni poetyckiej i prawo do jej indywidualnego kształtowania, chociaż przez następców owego pokolenia rozmienione zostało na drobne miedziaki, z perspektywy lat kilkunastu ocenione być musi jako wkład wspólny i więź wzajemna debiutantów z roku 1956.
Każda generacja literacka, każda grupa pisarska w dwojakim momencie swojego istnienia szczególnie jest widoczna: kiedy wstępuje w szranki i rozpoczyna walkę: kiedy schodzi z pola, schodzi ku stronie, o jakiej w Powrocie Odysa Wyspiańskiego mówi nieszczęsny tułacz: „Łódź umarłych! — W zaświaty — w zapomnienie.” Dla poetów roku 1956 pierwszy moment już minął. Do drugiego — na szczęście! — jeszcze daleko, bardzo daleko. Daleko, chociaż pokolenie to posiada już swoją legendę personalną dotyczącą tego, kto przedwcześnie odszedł, a mógł pozostać w pierwszym szeregu: Andrzej Bursa, opowiadanie Stanisława Czycza And. Ma się pod jesień — powiada dzisiejszy Harasymowicz. Zapominając, że jesień to pora owocobrania, słusznie zaś ironizując:
I deklamuje się to życie na powiatowej scence
Czasem przez gazetkę wierszyk jak wróbel przeleci
I pierwsi do wypłaty się chudej garniemy
A za nas już i tak większy na Olimpie siedzi
Ma się tedy Leszku pod jesień.
(Ma się pod jesień)