Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

równią. Brzozowy las na widnokręgu zapłonił się cały fioletowo­‑czerwonem i modroczorwonem światłem. Takież barwy jaśniały na niebie, pogodnem i bezchmurnem, wgłębnie rozgrzanem, bo dzień był skwarny. Zapach szedł i lekki wiatr od zbóż podmiejskich. Rzechotanie żab było słychać i urok letniego wieczoru długiemi, powolnemi, równemi falami spływał na ziemię od strony wschodniej, cicho błękitnej i w niezmierną oddal zawiedzionej.
Młody Neftze puścił kłąb dymu z ust i ozwał się:
— Lubisz się patrzeć na słońce?
— We dnie je mało widzę, bom we fabryce — odpowiedziała dziewczyna.
— A wieczór?
Dziewczyna uśmiechnęła się cynicznie.
— He, wieczór to ja pokazuję, a nie żeby mnie co kto pokazywał!
— A ty zamążbyś nie mogła iść?
— Zamąż? Pójdę tam kiedyś, ale jeszcze czas. Niech se przynajmniej użyję, pókim młoda. Jak sobie czasem uzbieramy w kilka parę rubli, co nam zbędzie, to jazda do Feierówny — tańczymy, pijemy, śpiewamy, nieraz to nas okradną do nitki chłopcy:
— A wy co?
— A to my znowu ich przy okazyi.
— Komu się uda?