Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W suche, zawiędłe ciało myśliwca wicher uderzał, jakby je znicestwić pragnął, ale twarde, zakrzepłe mięśnie i kości opierały mu się z wytrwałą mocą.
Tatry całe wyły, huczały i świszczały. Huraganem napełnił się, wezbrał, przepełnił ich świat. Wicher jakoby się nie miał gdzie w nich podziać, szumiał po skałach, wypływał w górę i w dół spływał, jak fala wody, któraby głazy z hukiem staczała. Lecz Sablik w tem piekle śnieżnem nie drżał. Walczył.
I wydobył się na przełęcz.
— Wis, beskurcyja, — rzekł do wichru. — Niedałek sie.
W drodze tej zgubił wszystko: łuk, kołczan ze strzałami, ciupagę, woreczek z mąką, torbę myśliwską — pozostały mu tylko gęśle, które wyjął z rękawa czuchy, zawdziewając ją i za kark sobie za koszulę na plecach wsunął.
Wiatr od południa był słabszy, droga łatwa: Sablik zestępował w dół w zawiei śnieżnej. Dobił się kosodrzewiny, ale dziwnie czuł się słaby.
Cysto piéknie sie zamordował, widziało sie, co sie hnet i zubami trza bedzie turnie hytać...
Legł na konarach; był bez sił, bez władzy w ciele.
Snadź spał, długo spał.
Albowiem musiało to być nazajutrz gdy ujrzał nad sobą jasne, czyste, śliczne, promienne,