Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem gwizdnął cap. W Sabliku zagrała krew. Wytężył oczy. Stał na turni, nieobdalno tęgi cap, czarny. Pozierał w dół, ale Sablika nie widział jeszcze.
Sablik pilno czuchę zrzucił, serdak z czarnego barana wełną do góry obrócił i na czworakach stanąwszy kozę pasącą się udawać zaczął, tu i tam się posuwając. A łuk miał w gotowości.
Wnet spostrzegł go cap i dał sus naprzód. Jeden, drugi, trzeci — zbliżał się i na upłazku ponad Sablikiem stanął.
— Dalekoś, ale ty haw przydzies — szeptał Sablik, ściskając łuk, który pod serdakiem krył i pachą.
Cap stał na wysterku turnicy i patrzał, a od czasu do czasu tupał przedniemi raciami, niecierpliwie i gwałtownie. Łbem też kiwał, zbrojnym w roki krzywo wstecz rozsadzone. Lecz czy zaczuł człowieka, czy oczyma poznał, gwizdnął przeraźliwie i w górę skoczył, podwyższył się w olbrzymich odsadach, znów stanął za turnią do półwidny i przknął: pszsz! pszsz! pszsz! przeciągle, na Sablika patrząc.
— Poznała wereda! — szepnął Sablik. — Kiedy nieboscyk brat Jędrek béł, abo Maciek Siecka, toby mi go nagnał...
Sablik wyprostował się. Wówczas cap w szalonych skokach począł się znosić wyżej i wkrótce zaczerniał tylko na śniegu, gdzie znów stanął ty-