Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sablik mógł ich przepuścić i poczekawszy ruszyć w przeciwną drogę, by się nie spotkać. Ale wązka twarz jego ściągnęła się, bruzdy na niej wyżłobiły, usta skrzywiły się i zbiegły ku dołowi w kątach, straszliwa nienawiść, zawziętość, a zarazem okrutność niewypowiedziana wymalowała się w mglistych starych oczach. I uśmiech straszny na twarz wystąpił. Niewiedzieli nic, szli spokojni, ufni, bezpieczni. Sablik śmiał się w duchu. Naciągnął łuk, zmierzył do oka i ze świstem wypuszczona strzała w tył głowy między kapelusz a kołnierz barankowy serdaka ugodziła strzelca, idącego po lewej stronie.
Z jękiem zwalił się na twarz, rozkrzyżowując ramiona.
Drugi strzelec zwrócił się, zerwawszy rusznicę przez głowę, ale w tej chwili druga strzałę Sablik wpakował mu w gardziel.
Krew go oblała, zatoczył się, rusznica mu z ręki wypadła i runął plecami na drzewo, poza nim stojące.
Wtedy Sablik z gęstwy z ciupagą w ręku wyskoczył.
W mgnieniu oka przypadł ku wspartemu o drzewo Liptakowi, a temu strach śmiertelny unieprzytomnił lice i szept śmiertelnego lęku wydarł mu się z ust:
— Sablik!...
Jedną chwilę patrzył nań Sablik, któremu