Przejdź do zawartości

Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i nawóz zwożono, a za królów Zygmuntów górniczy do kopalni srebra i żelaza trakt był, pośród odciśniętych na śniegu tropów sarn, jeleni, lisów, kun, wiewiórek, wyder i wilków ujrzał ślad przechodniego dzika, który snadź słamaną od kuli lewą nogę zadnią powłóczył i ślady czterech niedźwiedzi, dwa wielkie, zwłaszcza jeden ogromny, i dwa mniejsze, z tych jeden większy.
Popatrzył się i ozwał się sam do siebie:
— Dwa stare, niedźwiedzica z młodym i piastun.
Przypatrzył się bacznie odciskom największych łap na wilgotnym śniegu.
— On!
Poznał go Sablik. Ta sama pięta, te same palce, te same pazury. Przyłożył do śniegu ciupagę, gdzie miał naznaczony znak długości i szerokości tych łap zdłuźć i syrzć. On był.
He, Boze, dajze sie ś nim zejść!
Siedm dyasków zjadło aj zjadło, zéj dy sie mi widzi, że jesce urósł. Hoć temu bedzie moze telo, jako mnie...
Sablik niepamiętał już dokładnie, odkąd za „nim“ chodził: zdawało mu się, że od samej wczesnej młodości, odkąd polować zaczął.
Sablik go widział i uznał, że nie było godniejszego w Tatrach niedźwiedzia, ani nie będzie, chyba za trzysta lat. Jak się Janosik Nędzów trafił jeden na całe Tatry i od czasu Toporów Ła-