Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trawie w ubocz Mięguszowskiego Wierchu, ku przełęczy Pod Chłopkiem.
Olbrzymi ptak kołował na powietrzu. Był to ten sęp, ostatni ze swego pokolenia, który na Krywaniu siadywał, na samej grani. Widniał zdaleka samotny na ogromnym szczycie nad prostopadłą otchłanią przepaści.
A gdy stanął obwysno na skale, z za Siedmiu Granatów strzeliły race słońca wschodzącego i zawisły blaskiem nad głuchemi wodami dwóch jezior, które Sablik miał teraz u stóp swoich; jedno spokojne na dole, w wieńcu drzew i krzów, drugie wśród litych, czarnych skał, w kotlinie, ciche i pytające: co wiesz?
Rozwidniał się świat i z pomroku wyłaniał. Już szczyty zakwitły światłem, promieniejącą srebrno­‑różową bielą, a na wody spływał błękitny dzień, w zatoki, gdzie niedawno gwiazdy drżały na głębiach.
Sablik patrzał.
Rozświetlać się jęła woda, zgarniał się z niej mrok. Świtało.
Od południowego Wschodu ukazywały się obłoki wieszczące śnieg. Powolne a silne. Mroził się błękit, znać było. Wtem gwizdnął cap. W Sabliku zagrała krew. Wytężył oczy. Stał na turni, tęgi cap, czarny. Pozierał wdół, ale Sablika nie widział jeszcze.
Sablik pilno gunię zezuł, serdak z czarnego