Strona:Kazimierz Przerwa Tetmajer Janosik Nędza Litmanowski.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słaby blask księżyca wmykał się skądś z pod sklepienia, zgóry. Mardułę taka rozpacz zdjęła, że miał płaczem wybuchnąć, gdy jakoby oddech czyjś posłyszał.
— Jest haw wto!? — zapytał pół z radością, że nie jest samotny, pół ze strachem: czy to nie duch sapi w ciemności.
Nic nie odpowiedziało.
— Jest haw wto? — powtórzył, ale również odpowiedzi nie otrzymał.
Zląkł się Marduła strasznie i począł pacierze odmawiać, do ściany przyciśnięty. I tak usnął.
Nazajutrz rano, gdy się obudził, dzień już był i było widniej w więzieniu. Marduła ujrzał w mroku starca z brodą białą do pasa, z włosami niżej ramion, siedzącego na wiązce słomy, rzuconej więźniom do spania. Odziany był łachmanami, przez które kościane ciało przeglądało.
Marduła wzdrygnął się na ten widok, ale i ucieszył. Nie był przynajmniej sam, co mu było straszne.
— Hej! — zawołał.
Starzec się nie odwrócił.
Głuhy je — pomyślał Marduła.
Zbliżył się ku starcowi, przed oczy mu przyszedł, ale starzec się nie ruszył.
I ślepy je jest — pomyślał.
Dotknął go ręką.
Starzec drgnął lekko, ale się nie ozwał.