Przejdź do zawartości

Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Minęło i nie wróci...
Zostały już po za nią szałasy: szła ku Zielonemu. Śnieg był coraz większy i wiatr dął coraz mocniej, aż dech w piersiach zapierało. Gdzieś tam po uboczu przeleciały kozy spłoszone, jedna, dwie, — pięć ich Hanka naliczyła.
Pognały ku Liliowemu, zaczerniły się na przełęczy na śniegu i znikły; mimowiednie skręciła się Hanka ku przełęczy Liliowej i szła dalej.
Siły poczęły ją opuszczać i jakieś czerwone światła, jak ogniki, poczęły jej latać przed oczyma, zrazu zdaleka, potem coraz gęstsze i czerwieńsze, rzekłbyś: krwawy deszcz. A zimno, jakby kto całe ciało lodem obkładał. Dziwny też szum w głowie poczęła Hanka słyszeć i coś ją jakby piekło w mózgu.
Przystanęła. Wszędy góry, białe upłazy, czarne omiecione ze śniegu turnie, takie wysokie, jak jej się nie wydawały nigdy, krzaki zaśnieżonej, obmarzłej kosodrzewiny, urwiska, w które wiatr śniegu kurzawy ciskał, na niebie, jakby za ołowianą zasłoną, słońce bez blasku, jakby martwe. Pustka, głuchość okrutna...
Ale Hanka szła dalej już nawet dobrze nie wiedząc, dla czego ze wsi uciekła i czy tam jest jaka wieś po za nią? Coś jej się majaczyło jakby dzwony zdaleka biły i ksiądz śpiewał, podobnie,