Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niby co, za pozwoleniem księdza kanonika, ma co do czego mieć?
— Kminkówka do wtorku?
— A no, po prawdzie, żeby powiedzieć, to ona może i nic do niego nie ma.
— To dlaczegóż wasan powiedziałeś?
— E, kiedy to jegomość to tylko zawsze tak człowieka musztruje...
— Ho! ho! panie Dzięgielewski, organisto kłonicki! Pamiętasz, jakem was maszerować uczył, tu na dziedzińcu przed plebanią, kiedy to się na burzę zabierało? I karabinem machać? Choć, co prawda, tom sam maszerować nigdy nie umiał, bom służył w jeździe i miał pałasz, nie karabin. Pamiętasz, panie Dzięgielewski, jaki był ze mnie tęgi oficer w piątym pułku ułanów, za księcia Konstantego? Jakiego miałem konia kasztanka, ho! Pamiętasz waść, panie Dzięgielewski?
— Jakże mogę pamiętać, księże kanoniku dobrodzieju, kiedy wtenczas moja matka jeszcze panną bywszy, w Sabańciszkach na jarmarkach tańcowała?
— A prawda, panie Dzięgielewski, że tyś cokolwiek młodszy odemnie. Wieleż to wiosen sobie liczysz?
— W metryce mam, jakom się urodził w trzydziestym drugim, z ojca Kaspra Mateusza i Kleo-