Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie pierzchło, a trwożliwe jest ono, jak motyl, którego cień gałęzi chwianej wiatrem płoszy... Chciał biec — tyle mil — wtem zaturkotał wóz na drodze. Jechał chłop w siermiędze parą dobrych kasztanów, ku miastu. Gdyby wsiąść — jest tak zmęczony, tak głodny, tyle mil przed nim, a tak chciałby natychmiast, jak najprędzej zabrać się do pisania o słońcu, które kiedyś ujrzy powtórne odrodzenie świata, zupełne i doskonalsze, z pomiędzy zbóż i żeńców... Nim dojdzie do miasta, będzie wieczór... Będzie też tak zmęczony, że zaraz spać się będzie musiał położyć — „inspiracya“ może minąć...
„Gospodarzu!“ woła na chłopa.
„Co?“
„Zawieźlibyście mnie do miasta?“
„Bez co nie? Ale ile pon dajom? Bo musę skręcić tęgo“.
Żytniewicz stropił się — pomacał się nieznacznie po kieszeni: pulares był, tylko w nim...
„Ile chcecie?“
Chłop poskrobał się w głowę:
„Dyć wiem, że mię taki pon nie skrzywdzi. Przecie ta co zarobiem“.
Nie wypadało się pytać, a iść piechotą dlatego, że np. chłop żądałby rubla za skręcenie do miasta, iść za wozem?...