Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słusznie! Tam trzeba było iść, Chrystusa tłumom nieść, jeśli się było apostołem ducha.
Pod jego nogami, tam, na dole, działo się coś, ale on tego widzieć nie raczył: był na to za dostojny, zanadto honorowany, za wielki. Naprawdę, tak jest, tworzył dla tych, którzy go podejmowali szampanem i sadzali na pierwszem miejscu; pisał przedewszystkiem dla wielkich panów i bogatych dorobkiewiczów... Tak jest, tak jest, nieraz myśli, które mu przychodziły do głowy, odpędzał, karty, które mu się same napisały, w kosz wrzucał, aby się sferze w której żył, nie narazić... Był apostołem, tak, ale swej własnej korzyści...
Gdy tam, na dole, w suterenach, nędza toczyła tłumy, jak skir, a zbrodnia, jej nieodstępna siostra, najdziksze wyprawiała orgie: on skandował spokojnie swoje aleksandryny w wykwintnym gabinecie, palił dobre cygara w eleganckim salonie, lub czekał w swej loży na oklaski teatralnej publiki. Oto dzieje jego apostolstwa, jego prawa do tego tytułu!
Kiedyś zamłodu, lat temu kilkadziesiąt, jego przyjaciel, dawno zmarły malarz, naszkicował był Chrystusa, który, uginając się pod ciężarem krzyża w drodze na Golgotę, jeszcze znalazł w sobie dość siły, aby wolną rękę podać starcowi z tłumu,