Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z porozumiewawczem, polecającem spojrzeniem spojrzała Mardułka na Krzysia — coby to z Franka mogło być!...
W mig sie przeobuł Marduła; trochę było ciasno i krótkawo, ale onyckami płóciennemi poowijał kostki wysoko i rzemieniami pookrącał. Było.
Opowiedział mu za ten czas Krzyś, po co poń przyszedł: Mardule się oczy zaśmiały, ciupagę, noże i pistolety zaraz wziął. A gdy matkę całował na pożegnanie w rękę, ta rzekła: — Idzies tak, jak do skoły. Talant ci Pon Bóg dał, od korzenia sie weź!
— Ale sie z moik portek wyobujes? — zastrzegał się Krzyś, ruszając z Mardułą.
— Wyobujem. Jo se ta nie ino portki, ale i buty z holowami najdem!
— Łacwie — rzekł Krzyś. I obliczał, że z godzinkę się zabawiwszy, jeszcze na czas na Nędzów Gronik zajdą, a nie, to dościgną. O tem, że miał i innych chłopów ku Janosikowi pozwać, zapomniał.
U Wojdyłów grali, aż huczało. Gości wdzięcznie Wojdyłowie powitali, a na widok Krzysia poczęto wiwatować, bo to był muzyka nad muzyki.
Wojdyłowa od Karkosów, trzeci dzień po połogu, właśnie tańczyć przestała i szepnęła do męża: