Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Porwał się nieuhamowany wicher i jął gnać chmury z niezmierną gwałtownością, zupełnie jak powódź wielkiej górskiej rzeki niesie szerokokonare pnie wierzb, lip, grusz i jabłoni, splątane z sobą. Na wschód pędziły chmury, poza Granaty i Kozi Wierch, tak szybko, iż wkrótce poczęło się ukazywać ponad nizkiemi wzgórzami we framudze Tatr od północy niebo czyste, świetnego, głębokiego granatowego niemal szafiru, jakby zmyte i wymrożone nawałnicą. Rozprzestrzeniało się coraz więcej, wznosiło, rozszerzało i wreszcie z poza chmur trysnął blask słońca tak ognisty, aż ślepił. I jakoby wypadła z kłębów obłocznych w szalonym gonie ogromna kula słoneczna i słońce jakby żarłoczne i rozhukane runęło promieniami na ziemię. Śnieg i grad, gdzie go kupy nierozmoczone od deszczu w zakryciu leżały, począł topnieć i tajać w oczach; słońce prażyło, jak żywy ogień. Po rozpętaniu słoty zwaliło się na świat takie szaleństwo pogody, że się zdawało, iż świat skipi i rozbłyśnie się płomieniami.
— No wtos hań rządzi? — mruczał stary Kret. — Cy sie Pogoda z Psotom i insi bogowie za łby wzieni? Wtory mocniejsy?
Ruszono się z szałasu i szóp, statek głodny na paszę wyganiać. Wtem ku szałasowi zbliżył się olbrzymi Gałajda, który pilnował wołów, brnąc w mokradle i dźwigając na rękach ciało, pół biało, pół czarno powłóczyście odziane, ko-