Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zle — myślał Sobek przerażony — niwto iny to béł, ino płanietnik, co gradami rządzi. Pogniéwał się, cok go ślakował, i cysto piéknie doliny gradem zasuje... Kieby haw ino ku mnie nie fciał przyjść...!
Zimno spadło takie, że się Sobek mimo serdaka i całej wytrwałości trząść począł.
Waliło i waliło gradem przy gruchoczących się po skałach od czasu do czasu grzmotach, poczem znowu lunęła chmura śniegiem z deszczem zmieszanym z taką gwałtownością, jakby potop miał nastąpić.
— Co mie tys to aj co skusiło za tom potworom iść?! — myślał Sobek. — Je dy świat zniesie, jak nie ustanie...
Wtem suka zjeżyła grzbiet.
Sobkowi dech zamarł w piersiach. Usłyszał chlupot, jakby coś biegło, coraz bliżej. O Świeńci Pańscy, ratujcie mnie! — westchnął. Lecz spojrzał i zobaczył Mardułę w serdaku zarzuconym na głowę sadzącego susami, jak jeleń.
— Franek! — krzyknął.
Marduła się wzdrygnął, z przestrachu ledwo nie usiadł i stanął, jak wryty.
— Kas tak uciekos? — zapytał go Sobek dźwigając się z ukrycia.
— Rany Boskie, Sobek! — krzyknął Marduła — Jo widzioł cosi strasne!
— Ka?!