Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Maryna z Hrubego.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trudno było uwierzyć, że się stało, że on sam udział w tem brał.
A słowo »szkoda«, co myśli Sobkowe od kilku tygodni zamykało, mieściło w sobie wszystko, co Sobek czuł.
— Skoda...
Wtulił ręce między kolana, głowa mu zwisła ku ogniu.
— Śpi — na siedzącku — zamruczał Kret do siebie, spojrzawszy na Sobka. — Taki to sie i tak wyśpi...
Sobek spał, tymczasem zaś ciężkie, ciemne chmury, co nad Tatrami zawisły, siliły śniegiem, jak w listopadzie. Orawski dojmujący wiatr z zachodu huczał doliną.
— He — mruknął stary Kret — be[1] tys hań staw sumiał...
Wielki, głuchy, niezgłębiony Czarny Staw, którego już trzydzieści lat nie widział, bo tylko koło Królowej Kopy pasał.
Ku ranu zdrzemnął się Kret, obudził się zaś Sobek. Było jeszcze mroczno, ale już miał się robić dzień. Chlipnął Sobek zimnej żentycy, obmył twarz wodą z konewki, wziął ciupagę i dwa pistolety za pas i wyszedłszy z szałasu gwizdnął z cicha na swoje dwa psy owczarskie.

Śnieg przypirchnął dosyć grubo, ale Sobek

  1. będzie.