Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rybarczyk wyjrzał na próg masarni, a potem kilka kobiet wyszło za nim na ulicę.
— Dobrali się staremu do skóry — zaśmiał się rzeźnik.
— Jezusie Nazareński — szeptała Groszkowa. Stała jeszcze przy furtce, ręce zawalane ziemią drżały jej trochę, patrzyła w stronę, gdzie tamci odeszli. Kiedy ochłonęła, pobiegła do prezydium i dwie godziny czekała pod gabinetem na przewodniczącego Turonia.

Tego samego dnia wieczorem staruszek Wesołowski, hallerczyk, zobaczył widmo w ruinach zamku. Jak zawsze około dziewiątej wyszedł z psem na spacer i przechadzał się jakiś czas wzdłuż skarpy za ruinami. Od czasu do czasu przystawał, mówił coś półgłosem, gestykulował lewą ręką (w prawej trzymał smycz), jakby dyskutował z niewidzialnym człowiekiem. W pewnej chwili odwrócił się w stronę zamku i zobaczył widmo.
— Kto to? — zapytał. — Jest tam ktoś? — powtórzył głośniej. Odpowiedziała cisza, widmo poruszyło się, jakby miało ochotę zejść niżej.
Był to zapewne Krzywy Stefan, który podczas ciepłych nocy spał nad rzeką, w szałasie z gałęzi. Jego pomarańczowa kamizelka robotnika drogowego mogła zaświecić odbitym światłem. Do miasta jechały samochody. Staruszek nie pomyślał o tym — chwilę stał jak skamieniały (grozę potęgował rosnący szum drzew wokół ruin i piski latających nietoperzy), potem pociągnął psa i truchtem oddalił się w stronę miasta. Jamnik Cezar podobno biegł z podkulonym ogonem.
— Widmo, widmo — mamrotał Wesołowski. Skierował się w stronę komendy.
Dyżur miał sierżant Olszewski (zastępował chorego kaprala Smółkę). Siedział za drewnianą barierką, przy