Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

masztach kołysały się łagodnie, szeleściły papierowe chorągiewki na budce z piwem.
O szóstej harmonista Domaradzki wyjrzał na balkon. Ziewnął, podrapał się w owłosione piersi między rozpiętymi połami kurtki od pidżamy i zobaczył ten pusty jeszcze plac — w słońcu, w czerwieni flag i transparentów przetkanej zielenią akacji, i Krzywego Stefana w pomarańczowej kamizelce robotnika drogowego, jak zamiatał bruk.
— Hej, Stefan! — zawołał. — Etatu ci nie zabrali?
Krzywy Stefan pogroził Domaradzkiemu miotłą.
Od ósmej po placu biegały dzieci — zwłaszcza buszowały na trybunie, na którą trzeba było wchodzić po drewnianych schodkach i gdzie pachniało sosnowymi deskami. Tym mniejszym nie było widać główek — nikły za obudową z płyt pilśniaków.
Dzieci bawiły się w berka naokoło trybuny. Krzyk i śmiech słychać było daleko. Dopiero dwóch porządkowych, Okrasa i Lewandowski, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, spędziło je z trybuny o wpół do dziewiątej. Rozpoczęła się próba techniczna megafonów rozwieszonych nad placem.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć! — zahuczały głośniki. — Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden!
O dziewiątej Krzywy Stefan przyszedł na plac i stanął w grupie pracowników Rady Narodowej. Wyglądał jak kto inny: czarny garnitur uszyty na zamówienie u krawca Brzęczykowskiego za tysiąc pięćset złotych, biała koszula, krawat, nowe buty z żółtej skóry i filcowy kapelusz. Ludzie patrzyli na niego zdziwieni.
— Stefan, nie Stefan?
Kierownik Rybaczyński (akurat rozdawał szturmówki i transparenty do niesienia podczas pochodu) zatrzymał się przy nim i zapytał:
— To ty, Stefan, czy kto inny?