Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



XVII. ZAMKNIĘTE OKNA

W soboty szwagier przyjeżdżał do Franka (miał IŻ-a dwieście pięćdziesiąt z przyczepą) i jechali drogą wijącą się serpentynami za miasto, nad jezioro. Czasem szwagier brał Marusia, siostrzeńca Słomkiewicza, rezolutnego chłopaczka, z którym Franek prowadził długie rozmowy.
Chłopiec miał osiem lat i chodził do drugiej klasy. Zwykle zostawał przy Franku, siedzieli niedaleko motoru ustawionego w krzakach. Ojciec chodził gdzieś dalej. Na noc rozstawiali namiot, piekli nad ogniskiem ryby, Franek ze szwagrem wypijali pół litra. Kiedy chłopiec zasypiał, już po ciemku szli stawiać pęczki na węgorze.
Teraz, w południe, Maruś leżał obok Franka w trawie.
— Wujku — mówił — czy ty chociaż masz pozwolenie na łowienie ryb?
Franek i szwagier łowili bez kart. Dlatego obaj co pewien czas patrzyli niespokojnie, czy ktoś brzegiem nie nadchodzi. Łowili ryby osobno i gwizdem dawali sobie znać w razie niebezpieczeństwa.
— Nie mam — powiedział Franek.
— A gdyby tak — mówił chłopiec (leżał na brzuchu w wysokiej trawie i widział tylko długie łodygi na tle nieba, jak kołyszą się poruszane wiatrem, i plecy wujka Franka siedzącego nad kijem) — przyszła kontrola i spytała, czy masz kartę, to co powiesz?
— Że mam, jasne, tylko zostawiłem w domu.
— Skłamałbyś — powiedział chłopiec.