Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Groszka — powiedział po chwili Szeląg. Zapalił papierosa. — Wnuka tego stolarza.
— Oho! — ucieszył się Rybaczyński. — Uważaj, Mieciu! Stary redaktora napuścił, to jasne!
— Janek — mówił Szeląg przyglądając się, jak Rybaczyński znika z głową w klatce — ty mnie znasz nie od dziś. Ze szczeniakami trzeba ostro, inaczej z nogami wejdą na głowę. Z kuratorium niedawno dostałem pochwałę za pracę. A ten mi będzie mówił, że do ministerstwa napisze, i prokuratorem straszył!
Rybaczyński wygarnął naręcz wilgotnego siana. Rzucił na przygotowaną taczkę.
— Uspokój się, Mietek. On tego nie zrobi. Znam Andrzejka!
— Wiesz, jaki jest Kwasiborski — mówił Szeląg. — Trzęsie łydkami przed byle kim. Trzeba go było widzieć, jak skakał koło tego Muszyny: pan redaktor to, pan redaktor tamto! Prosił go, niby w moim imieniu, żeby ze sprawy nie robił użytku. A potem, jak już ten Muszyna poszedł, powiedział w pokoju nauczycielskim: „Kolego Szeląg, kary cielesne są niedopuszczalne!”
Jasiu Flacha zaśmiał się z głową w klatce. — Mów, mów, Mieciu! Słucham.
— Janek — powiedział Szeląg — ty znasz tego redaktora lepiej. Pogadaj z nim, powiedz ze dwa słowa od siebie. Wiesz, jak jest. Niby piliśmy w rybaczówce, ale to nie to, co ty.
Rybaczyński śmiał się. — Nic ci nie zrobi, znam go. To dobry gość.
Szeląg nie mógł się uspokoić. — Weź mnie kiedy, Jasiu, jak będziesz z nim pić — poprosił. — Postawię wam pół literka, pogadamy...
— Załatwione — obiecał Flacha. Wyczołgał się z klatki.
Potem ustawiali nowe półki, które Rybaczyński