Przejdź do zawartości

Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przed gankiem zabrzmiała pieśń — wpuszczono śpiewaków i ci zgodnym chórem zaśpiewali starą kolendę „Bóg się rodzi!“

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wszyscy śpią w całym domu, tylko pani Brzozowiecka siedzi przy łóżku córki, objęła ją za szyję i słodko do niej przemawia.
— Chcesz zostać w Zaborach? — pyta z czułością. O, drogie dziecko, jakże twa prośba mnie uszczęśliwia!
— Lecz proces, mamo?
— Jutro sędziowie polubowni mają nas pogodzić; załatwi się ta sprawa bez trudu. Kawałek lasu oddam i jeszcze Adaś ze swego chce mi zwrócić tą małą stratę. Sąsiad się zgadza na moje warunki.
— I będzie jak dawniej?
— O, stokroć lepiej, bo teraz wiem, że moja córka, nauczywszy się kochać bliźnich, dla rozrywek w Paryżu, albo Londynie, nie sprzeda kiedyś własnego zagona. Wiem, że nie sprzeda, bo pojęła, że los, dając nam prawa, dał nam i obowiązki, które winniśmy spełnić. Łańcuch miłości, łączący jednostkę ze społeczeństwem ma ogniwa z czystego złota.... Nie wolno ich kruszyć!