Strona:Karolina Szaniawska - Dobrodziej mimo woli.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z uśmiechu, pełnego życzliwości i porozumienia, na widok kociąt, myszek, słoni i innych drobiazgów, których było tutaj pełno, wyłaniał się wniosek, że dziewczynka przychodzi nie pierwszy raz, zna to wszystko dobrze; w mieszkaniu pana Włodzimierza czuje się jak w domu. Odwiedzała go istotnie często — mianowicie zawsze, ilekroć spotkali się na schodach.
Znajomość między Ziarneckim a dziewczynką nie datuje się od wczoraj; trwa całe pół roku, przeszła pewne próby, nic nie straciwszy, lecz owszem zyskuje. Nie zawsze tak bywa.
Początek znajomości miał dla małej następstwa dotkliwe — jedne z tych, jakiemi niegdyś upamiętniano wypadki ważniejsze na skórze pacholąt. Dostała parę klapsów.
Przyznała się Ziarneckiemu później, jako dobra znajoma.
Gdy pytał: za co bili? — pokręciła główką i odparła:
— A bo... nie wiem.
Pan Włodzimierz zdumiał. Za co takiego aniołeczka bić — nie mieściło mu się w głowie. Karać można, czasem nawet trzeba; lecz karać bez winy jest podłością. A gdzież tu wina jakakolwiek.
Szedł raz do domu na obiad, myśląc o zajmującym referacie (o czemże innem myśleć ma urzędnik?...) gdy, jak z ziemi wyrosła, dygnęła przed nim malutka dziecina i zawołała, zwracając się do niego.
— A mamusia tełaz nie ma lekci.
Była tak śliczna, tak rozkosznie uśmiechnięta, że pan Ziarnecki wrażliwy na piękno, zdjął kapelusz i nisko się ukłonił. Zrobił to mimowoli, prawie instynktownie;