Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ponieważ bardzo o to błagał i przyrzekł zachowywać się grzecznie. Nie widziano zresztą powodu do podejrzeń, stary bowiem był już wydany Pa­‑Utesom i tkwił pewnie w ich rękach, jak amen w pacierzu.
— Co za nieostrożność! — W jakim kierunku zbiegli?
— Chcieli się przekraść koło wartownika, stojącego na południu. Okrzyknął ich; skoro nie odpowiedzieli, wystrzelił dwukrotnie. Miał przy sobie dubeltówkę, gdyż był to jeden z moich towarzyszów.
— Chodźmy! Chcę iść do miejsca, gdzie wartownik spotrzegł zbiegów. Być może, mimo ciemności, odkryjemy ślad jaki.
Poszliśmy. Wielu udało się za nami. Wkrótce usłyszeliśmy za sobą donośny głos Winnetou, który zabronił się zbliżać, aby uchronić ślady uciekinierów. Kiedy podszedłem doń, rzekł:
— Mój brat słyszał, co się zdarzyło. Musimy...

Urwał i wsłuchał się w noc. Usłyszeliśmy tętent konia, który się do nas powoli zbliżał. Poszliśmy naprzeciw z wycelowanemi rewolwerami. Wszakże ta ostrożność była zbyteczna: koń biegł bez jeźdźca. Był to wierzchowiec młodego Fletchera. Skoro sprowadziliśmy go do zapalonego ponownie ogniska obozowego, zauważyliśmy na nim świeżą krew, mimo że nie był ranny. Jeden

74