Przejdź do zawartości

Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kiaję w towarzystwie dwóch obcych przybyszów, wyruszyli na spotkanie. Odzież świadczyła wyraźnie, jak bardzo byli ubodzy ci ludzie.
— Słuchajcie, kobiety i mężowie! — zawołał starzec. — Wieczór dzisiejszy będzie dla nas pamiętny. Przybywają goście! Ten emir i effendi jest pobożnym chrześcijaninem z Zachodu. Przepędzi z nami czas Święta Różańcowego i uświetni uroczystość kazaniem. Przyjmijcie go serdecznie!
Salahma, salahma, marhaba, marhaba, marhaba! — Witaj, witaj, pokój z tobą! — zawołali wszyscy, wyciągając ku nam dłonie. Dwuletniego malca, który podawał mi rączki, zabawnie piszcząc słowa powitania, wziąłem na ręce i pocałowałem w buzię. /Szczęśliwym trafem okolica ust była czysto umyta./ Moja serdeczność wzbudziła zachwyt chrześcijańskich mieszkańców wsi. Rozpoczęli na nowo swoje salahma i marhaba, krzycząc wniebogłosy, znowu i znowu ściskając mi dłonie.
— Chrześcijanin — z Zachodu — spójrz na ubiór — co za broń — — jaki wspaniały wierzchowiec — — musi być waleczny! — Kazanie? — U kogo zamieszka? — — U mnie! — Nie, u mnie! — Gdzie tam, tylko u mnie! — Ciszej, ja go będę podejmował! — rozlegało się wokoło, dopóki, stary nie położył kresu wrzawie, spytawszy mnie:

91