Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Plan był naszkicowany. Należało tylko omówić szczegóły. Kurt i André pożegnali się ze Sternauem i wrócili do obozu. — — —
Nadszedł wieczór dnia, tak doniosłego dla dziejów Meksyku. Był tak łagodny, że wojsko w Queretaro biwakowało na ziemi. Karabiny poustawiano w kozły. Dokoła siedzieli żołnierze, gawędząc.
Cesarz wyznaczył na wczesny ranek wypad generalny. Obiecywał sobie po nim więcej, niż po wszystkich atakach dotychczasowych, które stale odpierano.
W przewidywaniu długiej, ostrej walki żołnierze walili się na ziemię jak snopy, aby wyspać się na cztery boki, zanim zabrzmi pobudka. Po jakimś czasie całe miasto było pogrążone we śnie. Czuwało tylko kilku wyczerpanych i zmęczonych wartowników, klnąc na czem świat stoi.
Maksymiljan nie mógł usiedzieć w swoich apartamentach. Niezauważony przez nikogo, udał się wraz z adjutantem księciem Salmem do ogrodu, przypuszczając, że w rozbitym namiocie prędzej uśnie, niż w ponurym gmachu klasztornym. — — —
Była północ. Z klasztoru podkradła się ku furcie wypadowej jakaś postać. Zgrzytnął klucz w zamku, furta się otwarła. Obok leżał wypchany portfel. Tajemnicza postać — pułkownik Lopez — podniosła portfel, cofnęła się we wnękę drzwi, która tworzyła bezpieczne schronienie, zapaliła światło i zaczęła badać zawartość portfelu. Po pewnym czasie światło zgasło i Lopez mruknął z zadowoleniem:
— W porządku, Generał dotrzymał słowa.

101