Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   76   —

stać. W kilku skokach dostałem się na miejsce, przez które musiała przechodzić. Teraz dopiero zbliżyła się do mnie bezpośrednio. Już chciałem ją zaatakować, kiedy mi w tem Dojan przeszkodził. Zaskomlił przyjaźnie, a postać zatrzymała się z przestrachem.
— Zounds! Kto tu?
Dwa długie ramiona wyciągnęły się ku mnie.
— Lindsay! Sir Dawid! Wyście to naprawdę? — zawołałem.
— Oh! Ah! Master! Yes! Well! To ja! A w y? Ah, ah! Well! To wy także! Yes!
Nie posiadał się z radości i we mnie wywołał tą niespodzianką ogromną radość. Brał mnie w objęcia, ściskał i chciał pocałować, na uskutecznienie czego oczywiście jego nos nie bardzo pozwalał.
— Tego nie myślałem, sir Dawidzie, żebym was tutaj zastał.
— Nie? Goryl... o no! Węglarz powiedział przecież, że musimy tędy przechodzić.
— Widzicie, jak to się dobrze stało! Ale powiedzcie, jak ocaliliście się.
— Hm! To poszło prędko. Konia podemną zastrzelili, wygramoliłem się, zobaczyłem, że wszyscy pognali za wami i skoczyłem w bok.
— Zupełnie jak Allo.
— Allo? Także tak zrobił? Także tu?
— Siedzi tam. Chodźcie!
Zaprowadziłem go do naszego obserwatoryum. Radość Kurda była ogromna, kiedy ujrzał, że drugi z towarzyszy żyje i jest wolny. Wyraził ją głosem, który dałby się jedynie porównać z warczeniem popsutego kołowrotka.
— Jakżeż wam się udało? — spytał Lindsay.
Opowiedziałem mu wszystko.
— A więc koń wasz nieuszkodzony?
— Nie, z wyjątkiem nabrzęku.
— A mój nie żyje! Dzielne zwierzę! Wystrzelam tych Bebbehów! Wszystkich! Yes!