Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/574

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   506   —

— Effendi, czy ty jesteś hekimem?
Mieszkaniec wschodu widzi w każdym Franku lekarza, lub ogrodnika. Mądry kadi był tego samego zdania.
— Tak — odrzekłem, aby rzecz skrócić.
— To zobacz, czy obaj są na śmierć zastrzeleni!
Co do Ali Manacha wątpliwości nie było. Kula wbiła się w jedną skroń, a wyszła drugą. Policyant dostał kulę w czoło, ale żył jeszcze. Należało się jednak spodziewać na pewne, że umrze za kilka minut.
— Mój ojcze, mój ojcze! — biadał kawas, który rzucił się obok niego na ziemię,
— Dlaczego jęczysz! — rzekł kadi. — To jego kismet. Zapisane było w księdze, że ma umrzeć w ten sposób. Allah wie, co czyni! Wtem wrócili ci dwaj, którzy wyszli powoli na pościg.
— No, czy ten effendi ma słuszność? — zapytał kadi.
— Tak.
— Widzieliście morderców?
— Widzieliśmy.
— Czemu nie schwytaliście ich?
— Zaszli już dość daleko w ulicę.
— Czemu nie pobiegliście za nimi?
— Nie wolno nam było, bo nie nakazałeś tego. Poleciłeś tylko zobaczyć, czy ten effendi ma słuszność.
— Jesteście leniwe psy! Skoczcie zaraz wszyscy za nimi i starajcie się ich pochwycić!
Poskoczyli teraz z największym pośpiechem, byłem jednak przekonany, że zwolnią biegu, gdy tylko dostaną się na odległość, z której będą dla nas niewidoczni.
— Allah akbar — Bóg jest wielki! — mruczał Halef ze złością. — Oba te psy chciały ciebie zastrzelić, a teraz mogą uciec.
— Zostaw ich, zacny Halefie! Nie warto zrobić ani kroku w tej sprawie!