Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/559

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   491   —

— A ty jesteś moją własnością zatem i koń do mnie należy. Oczywiście, będę się starał o to, byś nie szedł pieszo!
— Ależ ty jesteś wolny, a ja nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy!
— Ty to nazywasz żadną krzywdą?... Odprowadzisz mnie aż do Edreneh, a mianowicie do tego domu, do którego zwabiliście mnie wczoraj. Ciekaw jestem, kto też tam mieszka. Rozumie się!, że pójdzie także kadi.
— Effendi, tego nie zrobisz. Słyszałem, że jesteś chrześcijanin i że Iza Ben Marryam, wasz zbawiciel, uczył was: „miłujcie swoich nieprzyjaciół!“
— Przyznajesz zatem, że jesteś moim nieprzyjacielem?
— Ja twoim nie byłem, tylko ty moim zostałeś. Należy przypuścić, że jesteś dobrym chrześcijaninem i będziesz posłuszny twojemu Bogu!
— Słusznie się domyślasz!
— No, a czemu nie puszczasz mnie na wolność?
— Właśnie dlatego, że słucham przykazania, Ali Manachu. Ja cię miłuję tak bardzo, że rozstać się z tobą nie mogę!
— Ty szydzisz ze mnie! Zapłacę ci okup!
— Jesteś bogaty?
— Ja nie, ale mój ojciec będzie nim niebawem.
— Ukradnie lub zrabuje swoje bogactwo. Nie tknąłbym takich pieniędzy!
— Więc dam ci inne. Otrzymasz swoje z powrotem!
— Moje? Czy masz pieniądze odemnie?
— Nie, ale posłaniec poszedł już po pieniądze do Stambułu, które nam miałeś zapłacić. Jeśli puścisz mnie wolno, to otrzymasz je, skoro tylko przyniesie.
— O, Ali Manachu Ben Barud el Amazat, ty przetańczyłeś rozum w Stambule! Posłaniec wasz nie otrzyma ani jednego piastra. Takiego imienia, jakie wam wymieniłem, niema wcale w Stambule, a Pers, którego może znajdzie posłaniec, nie zna mnie wcale!