Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/557

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   489   —

— O jedno i drugie.
— Musisz mi to wyjaśnić, bo nie rozumiem.
— Nic ci się stać nie miało, effendi. Chcieliśmy cię zawieźć na miejsce, z któregobyś nie mógł umknąć. Zależało na tem, by mój ojciec zyskał czas, potrzebny do ucieczki; potem bylibyśmy cię znowu wypuścili.
— To bardzo ładnie z waszej strony. W jakie to miejsce wieźliście mnie?
— Do karaułu w górach.
— Ach! Strażnica! Zdawało wam się, że ojciec twój prędzej zdoła uciec, jeżeli będę się znajdował w waszei mocy?
— Tak, effendi.
— Dlaczego?
— Bo ty odkryłbyś może, dokąd on się zwrócił.
— Jakim sposobem? Nie jestem wszechwiedzącym.
— Twój hadżi powiedział, że umiesz odnaleźć wszelkie ślady.
— Hm! Jak mogłem w Edreneh wpaść na ślad twego ojca?
— Nie wiem.
— A zatem posłuchaj, Ali Manachu! Powiadam ci, że już ślad ten posiadam. Twój ojciec pojechał z dozorcą więziennym i z Manachem el Barsza wzdłuż Ardy na zachód. Mieli dwa siwki i jednego gniadego.
Widać było, jak się przestraszył.
— Mylisz się, bardzo się mylisz! — pośpieszył z odpowiedzią.
— Nie mylę się, mam nawet nadzieję, że niebawem dowiem się jeszcze więcej. Gdzie jest odebrana mi kartka?
— Jaka kartka?
— Sam zabrałeś mi ją z kieszeni w kamizelce. Przypuszczam, że jeszcze jest.
— Wyrzuciłem ją. Nie było w niej nic ważnego.
— A mnie się zdaje przeciwnie, że były tam rzeczy bardzo ważne. Poszukam ja. Pokaż kieszenie!