Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/541

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   479   —

— Myślisz, że zastępca szach in szacha niema pieniędzy?
— Ma nawet bardzo dużo, ale czy zechce wydać je za ciebie?
— On wie dobrze, że otrzyma wszystko z powrotem, co wyda za mnie.
Nie popełniłem kłamstwa, gdyż byłem przekonany, że Pers zarówno oddawcę przekazu, jakoteż mnie uważać będzie za obłąkanego. Ten syn nauki Zoroastra nie miał pojęcia o istnieniu gryzipiórka mego nazwiska.
— Skoro jesteś tego pewien, to pisz ten przekaz!
— Na czem? Może na ścianie?
— Przyniesiemy rzeczy do tego potrzebne i rozwiążemy ci ręce.
Zelektryzowało mnie to zapewnienie. Wolne ręce! Może nadarzy się sposobność wymusić uwolnienie. Mogłem pochwycić derwisza i zagrozić mu uduszeniem. Mogłem go dopóty trzymać za gardło, dopókiby mnie nie wypuścił na wolność.
Ale ta więcej niż romantyczna, ta urojona idea nie doczekała się nawet próby wykonania. Derwisz, który nie miał dziś zresztą na sobie szat swego zakonu, był przezorny. Nie dowierzał mi i wszedł z czterema drabami, którzy z bronią w ręku usadowili się obok mnie po prawej i lewej stronie. Oblicza ich nie jaśniały przytem bynajmniej wspaniałomyślnością. Najmniejszy ruch podejrzany byłby mą zgubą.
Dostałem kartę pergaminu z papierową okładką i napisałem na kolanie, gdy zdjęli z rąk postronek:

„Do mego brata Abbas Jezub Hamana Mirzy, promienia słonecznego Farsistanu, który świeci teraz w Stambule“.

„Daj za mnie, niegodny odblask twej przychylności, oddawcy tego mektuba[1] zaraz pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Mój sandykdżi[2] zwróci je
  1. List.
  2. Kasyer.