Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/536

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   474   —

głosu ze siebie? Aby uratować przynajmniej życie, skoro już wolność przepadła. Co do pierwszego, to nie mieli, jak się zdawało, w tej chwili przy najmniej zamiaru mnie go pozbawiać. Mogli mnie przecież wystrzałem, lub pchnięciem noża położyć trupem. Gdybym był jednak narobił hałasu, tak, że obawianoby się odkrycia zamachu, wówczas łatwo byłbym śmierć na się sprowadził.
Nawet niezbyt silny człowiek rozwija w takich chwilach opór nadzwyczajny. Tchu mi już brakło, ale moi napastnicy dyszeli tak samo. Miałem za pasem nóż i pistolet, ale wydarto mi je zaraz w pierwszej chwili. Bić także nie mogłem, gdyż skrępowało mnie dziesięć do czternastu rąk.
Teraz klęły te draby na wszelkie możliwe tony, a przytem było tu między murami tak ciemno, że niepodobna było rozpoznać ręki przed oczyma.
— Hazyr — gotów? — spytał jakiś głos.
— Ewet — tak!
— Zabierzcie go do środka!
Pochwycono mnie i powleczono. Wprawdzie mogłem poruszać korpusem i nogami, a zatem teraz jeszcze próbować oporu, ale dałem za wygraną, gdyż to byłoby raczej pogorszyło, niż poprawiło moje położenie.
Zauważyłem, że przeniesiono mnie przez dwa ciemne pokoje do trzeciego i rzucono tam po prostu na ziemię. Po jakimś czasie przyszli do mnie dwaj ludzie. Jeden z nich niósł latarnię.
— Znasz mnie? — spytał drugi.
Stanął tak, że światło lampy na twarz mu padało. Można sobie wyobrazić moje niezbyt radosne zdumienie, gdy w nim poznałem Ali Manacha Ben Barud el Amazat, syna zbiega, derwisza, z którym rozmawiałem w klasztorze w Konstantynopolu.
Nie odpowiedziałem mu, a on kopnął mnie i powtórzył:
— Pytam się, czy mnie znasz?
Milczenie na nic mi się przydać nie mogło. Jeśli chciałem dowiedzieć się, co zamierzają ze mną uczynić —