Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/525

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   463   —

— Co? — spytałem z naprężeniem.
— Leżałem, gdy się ściemniło, przed bramą więzienia. Wtem zbliżył się ktoś i kazał sobie otworzyć. Wszedł do środka, a po chwili wyszedł z dwoma innymi.
— Czy poznałeś, którego z nich?
— Nie, ale kiedy odchodzili, usłyszałem, że jeden powiedział: „To się prędzej udało, niż myślałem“. Nabrałem podejrzenia i zacząłem się skradać za nimi, ale zniknęli mi na rogu ulicy.
— A potem?
— Potem przyszedłem tu, aby wam opowiedzieć o wypadku. Nie zastałem was w domu i czekałem daremnie.
— Dobrze, przekonamy się zaraz. Hulam niech idzie z nami, reszta może zostać.
Udaliśmy się szybko na ulicę, przy której Doksati miał zajazd. Brama była jeszcze otwarta, więc weszliśmy odrazu do środka. Przed nami był wspólny pokój otwarty od podwórza, ale bez okien od ulicy. Nie wchodząc tam poleciłem jednemu z usłużnych duchów, żeby mi zawołał gospodarza.
Doksati był to mały, stary człowieczek o przebiegłem greckiem obliczu. Skłonił mi się nizko i spytał, czego sobie życzę.
— Czy zajechał tu pewien gość dzisiaj wieczorem?
— Kilku, panie — odpowiedział.
— Mam na myśli małego. człowieka, który przyjechał na koniu.
— On jest. Miał brodę taką rzadką, jak ogon u starej kury.
— Odzywasz się bardzo lekceważąco; ale będzie to ten, którego szukam. Gdzie on?
— W swoim oda[1].
— Zaprowadź mnie do niego!
— Chodź, panie!

Poszedł przodem przez podwórze i coś w rodzaju

  1. Pokój, izba.