Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/450

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   394   —

sobą, kiedy zaczął nas dolatywać szmer z drugiej strony. Siedziałem tuż obok deski. Usunąłem ją na bok i usłyszałem odgłos ciężkich kroków kilku ludzi, a potem jakiś głos.
— Tutaj! Tak! Hassanie, bądź gotów do wyjścia! — A po pauzie ten sam głos: — Słuchaj ty, przecież umiesz pisać!
— Tak — usłyszałem odpowiedź.
— Czy masz w domu pieniądze?
— Żądasz pieniędzy! Co wam zrobiłem, że zwabiliście mnie tutaj i związaliście?
— Zrobiłeś? Nic, wcale nic! Twoją sakiewkę, zegarek, pierścienie i broń już mamy, ale to jeszcze nie dosyć. Jeżeli nie możesz dać nam, czego żądamy, to znajdą cię jutro w wodzie.
— Allah kerim! Ile żądacie?
— Jesteś bogaty; pięć tysięcy piastrów nie za wiele dla ciebie.
— Za dużo, bo nie mam tyle.
— Ile masz w domu?
— Trzy tysiące zaledwie.
— Czy poślą ci je, jeżeli ich zażądasz przez posłańca? Nie okłamuj nas, bo przysięgam, że to twoja ostatnia godzina, jeśli nie dostaniemy pieniędzy!
— Allah ’1 Allah! Przyślą mi je, jeżeli list napiszę i zapieczętuję go moim sygnetem.
— Pierścienia ci pożyczę. Rozwiążcie mu ręce, żeby mógł pisać.
Przez chwilę nie było słychać żadnego szmeru, ani rozmowy. Położyłem się na sienniku i sięgnąłem ręką ku przeciwległej ścianie. Tak cicho, jak tylko było można, odsunąłem i drugą deskę, aż powstała wązka szpara, przez którą mogłem zaglądnąć. Tuż przed nią siedział człowiek, odwrócony do nas plecami. Na głowie nie miał żadnego okrycia, a ubranie jego było potargane, jak gdyby w walce obronnej. Przed nim stało trzech uzbrojonych drabów, jeden z nich w greckiem ubraniu, pra-