Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/440

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   390   —

W ciągu rozmowy dowiedziałem się o drugiem naszem sąsiedztwie.
— Effendi — rzekł Baruch — na tej ulicy mieszkają sami ubodzy ludzie. Niektórzy są zacni i uczciwi, niektórzy jednak niedobrzy. Pan jest pisarz i w tej okolicy nie znajdzie pan roboty, nie ma pan więc nic wspólnego z tymi ludźmi. Mimo to proszę pana mieć się szczególnie na baczności przed domem sąsiednim.
— Czemu?
— Niebezpiecznie o tem mówić.
— Ja umiem milczeć!
— Wierzę panu, ale może pan opuści zaraz swoje nowe mieszkanie, skoro się wygadam, a żalby mi było.
— Przyrzekam panu, że mimo to zatrzymam mieszkanie. Przypuszczam, że jesteśmy przyjaciółmi, i że jest pan wobec mnie rzetelny i szczery. Nie jestem bogaty, ale ubogi może także okazać wdzięczność.
— Poznałem już dobroć pana i ufam jego przyrzeczeniu. Wszyscy mieszkańcy tej ulicy wiedzą, że w sąsiednim domu nie dzieje się nic dobrego, lecz nie troszczą się o to. Pewien człowiek zakradł się do niezamieszkałego domu po drugiej stronie, aby podsłuchiwać. Nazajutrz nie wrócił, a znajomi ujrzeli go powieszonego na belce. Sam pewnie tego nie uczynił.
— Więc pan sądzi, że moi sąsiedzi, to nietylko ludzie podejrzani, lecz nawet niebezpieczni?
— Tak. Niech się pan ich starannie wystrzega.
— Czy można wiedzieć przynajmniej, kto ten dom zamieszkuje?
— Mieszka tam Grek z żoną i synem. Sprzedają wino i trzymają dużo ładnych chłopców i dziewcząt, którzy nigdy na ulicy się nie pokazują. Kilku mężczyzn chodzi od świtu do zmroku po ulicach, by ściągać gości. Przychodzą dostojni panowie i ludzie zwyczajni, mieszkańcy Stambułu i cudzoziemcy. Grają tam w karty przy dźwiękach muzyki, zdaje mi się jednak, że nie wychodzą wszyscy z tych, którzy tam weszli. W nocy słychać czasem wołanie o pomoc, a potem widać zwykle nad ranem