Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   351   —

zanim osiągnęliśmy koniec kurytarza. Staliśmy przed fundamentem świątyni i trzeba było wrócić bez niczego.
W ostatnim kurytarzu koniecznem było zachować tę samą ostrożność, ponieważ był o wiele dłuższy i kończył się taką samą studnią, zajmującą całą szerokość. Wróciliśmy więc po raz trzeci.
Towarzysze przyjęli ze zdziwieniem nasze sprawozdanie.
— Był tu, więc jest tu jeszcze! — rzekł Lindsay.
— Mógł opuścić kurytarz podczas mej nieobecności. Weźcie lampy. Zajrzymy jeszcze do studni.
Udaliśmy się na lewo i doszliśmy do końca kurytarza. Studnia była bardzo głęboka, a w jej czeluści nie widzieliśmy nic, prócz ciemności. Tu nie mógł się Abrahim ukryć. Przeszukaliśmy więc kurytarz, zbadany ostatnio. Przyszedłszy nad otwór, przekonaliśmy się, że to są schody, których pierwszy stopień znajduje się tak głęboko, że go ręką dosięgnąć nie można.
— Czy zejdziemy tam? — spytał kodża z pewnym strachem.
— Oczywiście. To jedyna droga, którą mógł umknąć.
— Ale jeśli do nas z dołu wystrzeli?
— Pójdziesz za nami. Daj mnie swoje światło!
Zeszliśmy; naliczyłem schodów ze dwadzieścia. Potem nastąpił kurytarz, prowadzący bardzo daleko pod ziemią i kończący się znowu schodami, po których wyszliśmy w górę. Tam znaleźliśmy się znów w kurytarzu. Nie rozdzielając się teraz, poszliśmy wzdłuż. Prowadził znowu do zbiegu z drugim, podobnie, jak cztery zbadane przedtem. Dobra rada była teraz naprawdę złota warta. Czy się podzielić, czy razem pozostać? Zdecydowaliśmy się na to pierwsze.
Lindsay i kodża pilnowali z jedną lampą zbiega, zaś ja i Halef z drugą lampą poszliśmy w kurytarz. I ten był także bardzo długi, a im dalej, tem bardziej rozszerzał się i rozjaśniał. Pośpieszyliśmy i wyszliśmy na światło dzienne, obok dwu kolumn, koło których tam wszedłem.