Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   26   —

— Jestem w twej mocy i muszę cię słuchać.
Wyjąłem mu nóż z za pasa, podniosłem włócznię i strzelbę, które mu wypadły, rozwiązałem rzemień i dosiadłem prędko konia, aby być przygotowanym na wszystko. Widocznie jednak o ucieczce nie myślał, bo gwizdnął na swego konia i wskoczył nań.
— Ufam twojemu słowu — rzekł. — Jedź!
Pocwałowaliśmy obok siebie z powrotem i spotkaliśmy Bejatów, czekających na nas u wylotu wgłębienia. Na widok jeńca rozpogodziło się oblicze Hajder Mirlama.
— Panie, sprowadzasz go rzeczywiście! — zawołał
— Tak, ponieważ ci to przyrzekłem. Ale dałem mu słowo, że nic mu się nie stanie. Tu jego broń!
— Później wszystko otrzyma z powrotem, ale teraz zwiążcie go, żeby nie uciekł!
Rozkazu tego posłuchano natychmiast. Tymczasem nadciągnął drugi oddział, któremu oddano jeńca z poleceniem, żeby się z nim dobrze obchodzono, lecz zarazem, żeby go równie dobrze strzeżono. Następnie jazda poszła dalszym torem.
— Jak się dostał w twe ręce? — spytał chan.
— Złowiłem go — odparłem krótko, niezadowolony z postępowania chana.
— Panie, ty się gniewasz — rzekł — ale zobaczysz, że tak postąpić musiałem.
— Spodziewam się!
— Nie mogę dopuścić, żeby ten człowiek wygadał się, iż Bejaci znajdują się w pobliżu.
— Kiedy go wypuścisz?
— Gdy to się będzie mogło stać bez niebezpieczeństwa dla nas.
— Zważ, że on właściwie do mnie należy. Spodziewam się, że moje słowo, które mu dałem, nie będzie zhańbione!
— Cobyś uczynił, gdyby się stało coś przeciwnego?
— Jabym cię poprostu...
— Zabiłbyś? — przerwał mi.