Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   217   —

Leżał w sardaubie, wyciągnięty na miękkich poduszkach. Nos jego poruszał się w takt, a z roztwartych szeroko ust dobywało się przeciągłe chrapanie.
— Sir Dawidzie!
Usłyszał mię natychmiast, zerwał się i dobył noża.
— Kto tu?! Oh! Ah! All right! To wy, master?
— Yes! Jak się wam powodzi?
— Dobrze, znakomicie! Bardzo tu pięknie w Ghadhim!
— Popatrzcie na mnie, jak ja się pocę! Skwar tam piekielny!
— Well! Połóżcie się tu i śpijcie!
— Mamy co innego do roboty. Przedewszystkiem muszę coś przekąsić!
— Klaśnijcie w ręce, to przyjdzie który.
— Próbowaliście?
— Yes! Nie mogłem go jednakże rozumieć. Żądałem porteru, przyniósł mączną polewkę; żądałem sherry przyniósł daktyle. Okropne!
— Zobaczę, czy mnie się lepiej to uda.
Klasnąłem, a w tej chwili ukazał się usłużny duch, ten sam, który adze usługiwał. Powiedziałem mu najpierw, że wstąpiłem na miejsce mirzy Selima agi.
— Panie, powiedz, jak cię mam nazywać!
— Mnie będziesz nazywał emirem, a ten mirza, to bej. Postaraj się natychmiast o obiad.
— Co będziesz jadł, emirze?
— Co masz. Nie zapomnij o świeżej wodzie! Czy to ty jesteś kucharzem?
— Tak, emirze. Mam nadzieję, że będziesz ze mnie zadowolony.
— Jak ci aga płacił?
— Wydawałem, na co było potrzeba, a on płacił mi co drugi dzień.
— Dobrze, to i my tego będziemy się trzymali. Idź teraz!
Wkrótce miałem wybór najsmaczniejszych potraw i używek, jakie można było dostać w Bagdadzie, a poczciwy Lindsay zabrał się jeszcze raz do jedzenia.