Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   213   —

— Tak; wszakże znasz moje pismo! Dlaczegóż więc pytasz?
— Bo nakazujesz mi coś, czego się nie spodziewałem, ani na co nie zasłużyłem.
Kobiety stały za zaroślami, aby widzieć Selima i słyszeć naszą rozmowę.
— Czego się nie spodziewałeś? — zapytał Hassan.
— Żebym miał wszystko, cośmy uratowali, oddawać temu cudzoziemcowi.
— Ten emir to nie cudzoziemiec, lecz mój brat i przyjaciel!
— Panie, czyż ja nie jestem także twym przyjacielem?
Mirza stropił się; potem odrzekł krótko:
— Byłeś mym sługą, któremu ufałem; kiedy jednak dałem ci prawo nazywania mię swym przyjacielem?
— Panie, porzuciłem ojczyznę, poświęciłem swą przyszłość, zostałem zbiegiem, a pilnowałem i broniłem twych bogactw; czy postępowałem względem ciebie jak przyjaciel, czy nie?
— Postępowałeś tak, jak spodziewać się należało po wiernym słudze, tak samo, jak uczyniliby wszyscy ci ludzie. Bolą mię twoje słowa, ponieważ nie przypuszczałem, że wyliczać mi będziesz swe obowiązki jako zasługi. Czyż nie napisałem ci, że masz tak słuchać tego emira, jak gdybym to ja był?
Głos mirzy brzmiał poważnie; aga zaś znalazł się w wielkim kłopocie, zwłaszcza, gdy zauważył kobiety; szukał więc usprawiedliwienia:
— Panie, ten człowiek uderzył mnie przy spotkaniu! — rzekł.
Mirza spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
— Selimie ago — mówił — czemu nie zabiłeś go odrazu? Jak mogłeś ścierpieć taką obelgę? Czemu cię uderzył?
— Spotkaliśmy się na ulicy, a ja kazałem mu się ustąpić. Nie uczynił tego i tak w twarz mię uderzył, że spadłem z konia.