Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   197   —

Biedakowi grube łzy napłynęły do oczu; rzucił się przed Hassanem Ardzir na kolana. Był taki przerażony, że usta mu drgały, lecz słowa nie mógł wymówić. Surowe oblicze pana stawało się coraz bardziej łagodnem.
— Nie mów — rzekł — ja wiem, że mię chcesz prosić, lecz nic ci pomóc nie mogę. Byłem z ciebie zawsze zadowolony, ale los twój nie spoczywa już w mem ręku, gdyż emir jedynie ma postanowić o tobie. Zwróć się do niego!
— Panie, słyszałeś? — wybełkotał, zwracając się do mnie.
— Sądzisz więc, że prawy muzułmanin musi dotrzymać przysięgi? — spytałem.
— Tak, emirze.
— Czy mógłbyś ją złamać?
— Nie, żebym to nawet miał życiem przypłacić!
— Jeśliby więc Saduk przyszedł teraz pokryjomu do ciebie, czybyś jemu dopomógł?
— Nie. Uwolniłem go; dotrzymałem mu przysięgi, a teraz dość już.
Było to zapewne osobliwe zapatrywanie na znaczenie i czas trwania przysięgi, ale mnie to było na rękę.
— Czy chciałbyś wiernością i miłością dla swego pana sprawić, żeby ci ten błąd zapomniano?
— Tak. O panie, gdyby to było możliwem!
— Podaj mi rękę i przysięgnij!
— Przysięgam na Allaha i Koran, na kalifów i wszystkich świętych, jacy byli kiedykolwiek.
— Tak, to dobrze. Jesteś wolny i będziesz nadal służył Hassanowi Ardżir Mirzy. Ale pamiętaj o przysiędze!
Biedak nie posiadał się z radości i szczęścia, a po mirzy poznałem, że ze mną się zgadzał. Mimo to nie rozmawialiśmy na ten temat, gdyż zajęci byliśmy zupełnie wymarszem.