Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   192   —

stoju. Nazajutrz wyruszyliśmy rano, a w południe dostaliśmy się do naszego obozu.
Zanim jeszcze zdołaliśmy tam dotrzeć, zbiegł do mnie Halef ze wzgórza.
— Chwała i dzięki Allah owi, że szczęśliwie powracasz! Trapiła nas wielka obawa, gdyż nie było ciebie przez dwa i pół dnia, zamiast przez jeden. Czy zdarzyło się wam jakie nieszczęście?
— Nie. Przeciwnie, wszystko odbyło się bardzo dobrze. Nie wróciliśmy pierwej, bo nie mieliśmy pewności, czy wyprowadziliśmy Persów w pole rzeczywiście. Jak tam w obozie?
— Dobrze, chociaż stało się coś, czego być nie powinno.
— Cóż?
— Saduk uciekł.
— Saduk! Jakżeż zdołał uciec?
— Zapewne miał między służącymi przyjaciela, który poprzecinał mu więzy.
— Kiedy uciekł?
— Wczoraj rano, w biały dzień.
— Jak to było możliwe?
— Odjechałeś z Inglisem, a ja byłem na dole na straży, Persowie zaś powychodzili z obozu jeden po drugim, aby zobaczyć, co zrobią ihlaci. Ci odeszli spokojnie, ale tymczasem, gdy Persowie wrócili do obozu, Saduka już nie było.
— To źle, to bardzo źle! Gdyby to się stało dzień później, możnaby być spokojnym. Chodź, prowadź konia!
Na górze wyszli wszyscy z radością naprzeciw mnie. Widziałem, w jakiej byli o nas obawie; potem wziął mię mirza na bok i opowiedział o ucieczce Saduka.
— Należy wziąć pod rozwagę dwie rzeczy — rzekłem. — Po pierwsze: jeśli Saduk dopędzi ihlatów, to przyprowadzi ich czemprędzej. Po drugie: może on być gdzieś w pobliżu obozu, żeby się zemścić. Nie jesteśmy już tu bezpieczni ani w jednym, ani w drugim wypadku, musimy to miejsce natychmiast opuścić.